Coraz bliżej koniec roku. Z pewnością jak i ja przeżyliście w tym czasie dużo pięknych, wspaniałych i miłych chwil, jak i takie, które kończyły się smutno, przykro, tragicznie... W tym poście chciałabym podsumować rok 2014.
Styczeń.
Rok te rozpoczęłam w niezbyt optymistycznym nastroju. Byłam pełna obaw i tak naprawdę byłam stuprocentowo pewna, że ciężko chora Frania, która chorowała od listopada na dniach umrze. Nie miała sierści, była słaba. Ja budziłam się w nocy słysząc jej piski, które bliskie były błagania o litość. Kora miała się dobrze, natomiast ja popadłam w znaną sobie paranoję i co kilka minut pochylałam się nad klatką i patrzyłam, czy młoda jeszcze żyje. Był to dla mnie bardzo ciężki okres. Całe szczęście Frania, mądry zwierzaczek, nie spała już od tej pory w domku, tylko w kącie klatki, jakby chcąc mi w razie czego oszczędzić cierpienia i wyciągania jej martwego ciałka z budki. Dzięki temu mogłam paranoicznie obserwować ją przez cały czas nie budzącej poprzez zbędne podnoszenie daszka od domku w jej klatce. 29 stycznia zbudowałam naszą pierwszą "stacjonatę". Była to oczywiście jedna wielka prowizorka - troszkę klocków, które poskładałam i w prosty sposób zmieniałam ich wysokość sprawiły, że rozpoczęłam naszą przygodę z agility. Po pięknej, wspaniałej całodziennej zabawie na naszej stacjonatce postawione w poprzek drzwi weszłam do pokoju i popatrzyłam na Franię... Jej główka leżała oparta o "parapet" na oknie w jej domku. Odeszła... Tak przynajmniej wówczas sądziłam. Frania natomiast w dosyć nietypowy dla siebie sposób po prostu położyła się i patrzyła. Całą noc biegała w kółku, jak nigdy, pełna życia i energii.
Luty.
Luty był dla mnie już nieco bardziej optymistyczny. Dzięki dodatkowym lekarstwom i antybiotykom przedłużyłam swojej podopiecznej życie, a futerko na jej malutkim ciałku znów odrosło. Jeśli chodzi o życie psiarsko-towarzyskie, to w tym miesiącu rozpoczęłam nasz "sezon". Konkretnie sezon imprezowy. W pierwszej połowie lutego odwiedziłam Boduszewo, nieopodal Poznania, gdzie odbywały się I treningowe zawody obedience organizowane przez OBIfun Poznań. Szczerze mówiąc nie byłam zbytnio zachwycona. Nie powiem, że nie, bo zawody fajne, wszystko okej, ale jednak czułam pewien niedosyt. Podziwiam ludzi trenujących wraz ze swoimi psami obi, bo jest to nie lada wyczyn. Psy naprawdę pięknie słuchają swoich właścicieli, jednak pomimo wszystko, czułam się troszkę przynudzona.
Marzec.
W marcu powstała nasza stacjonata z prawdziwego zdarzenia. Wraz z tatą zbudowaliśmy hopkę, przy czym oczywiście nie obyło się bez pomyłek. Byłam dumna z mojej hopeczki, bo (choć wyszła nieco drożej) miała u podstawy dodatkowy szczebelek, który stabilizował ją, a nie tak jak te, które oglądałam w internecie. Oczywiście od razu rozpoczęłyśmy treningi. W połowie marca dostałam od Redakcji PP maila, który mało nie przyprawił mnie o zawał - moje małe marzenie wreszcie miało sie spełnić. W mailu była prośba, o przysłanie zdjęć do notki, w której opisywałam nasze początki w agi. Wszystko w dużej mierze stało się przy pomocy dwóch bardzo bliskich mi osób - Julii i Asi. Sytuacja opisana w notce działa się przy ich pomocy i tak naprawdę dzięki nim zaczęłam rozwijać swoją małą pasję. Pod koniec marca w moje ręce trafił kwietniowy numer "Przyjaciela Psa", w którym w "Listach do Przyjaciela" opisane zostały nasze początki związane z agility, a umocniły je fotki wykonane przeze mnie, Asię i Julę. Przy okazji Jula miała okazję być dumna, że jej nogi znalazły się w gazecie! :P
Kwiecień.
Kolejny miesiąc. Tak naprawdę miesiąc jak miesiąc. W ty czasie nie zdarzyło się nic szczególnego. Jedyne, co mogłabym przytoczyć, to że oddaliłam się w tym czasie nieco od PP. minął rok, odkąd zakupiłam aparat, a w robieniu zdjęć zaczęłam mieć powoli wprawę.
Maj.
Można nazywać ten miesiąc jak się chce. Fajny, czy nie fajny... Dla mnie był on najgorszym miesiącem w moim życiu. Odwiedziłam wówczas dwie kolejne psie imprezy. 18 maja odbwał się festiwal yorka organizowany przez Royal Canin w Poznańskim King Cross Marcelin. 24 maja wraz z Julą w godzinach poranych udałyśmy się do Antoninka na krajową wystawę psów myśliwskich. Byłam zachwycona spokojem, który odbywał się na tej wystawie. Na tej wystawie mój tata zakochał się w wilczarzach irlandzkich, a ja pierwszy raz dostałam małą oznakę miłości od rodezjana, który podszedł do mnie i pełnym ciepła i miłości gestem przytulił do mnie głowę i bił mnie swym ogromnym ogonem po nodze. Miesiąc zakończył się dla mnie bardzo tragicznie i tak naprawdę dzięki niemu obiektywnie stwierdzam, że był to najgorszy miesiąc w moim życiu. 30 maja pożegnałam Franię. Pierwszego tak bardzo mi bliskiegozwierzaka, którgo musiałam pożegnać. 27 maja wyjechałam na wycieczkę do Krakowa. W piątek, 30 maja, ok. godz. 11:30 rozmawiałam przez telefon z moją siostrą, która opowiadała mi, jak pięknie Frania właśnie sobie biega w kółeczku. Wyszła z domu, a kilkanaście minut później, około dwunastej przyszła moja mama, która zastała Franię martwą, leżącą koło kołowrotka. O jej śmierci dowiedziałam się dopiero wieczorem, kiedy wróciłam do domu z Krakowa. Jak na ironię losu w radiu lecą właśnie melodie z Gladiatora, dzięki czemu oczywiście zdołałam się rozpłakać. Do tej pory nie umiem o niej mówić w czasie przeszłym, a przez kilka kolejnych tygodni, kiedy popadłam w histerię i tylko sobie samej znanej odłam "depresji" słyszałam, naprawdę słyszałam tupot jej drobniutkich łapek na moim łóżku... szelest trocin... odgłosy wydawane przez kołowrotek... Klatka stała na szafie, a w miejscu, w którym dotychczas stała zapanowała pustka, której nie byłam w stanie zapełnić.
Czerwiec.
Starałam powoli się ogarnąć, po stracie tak bliskiego mi zwierzaka. Udałam się tym razem wraz z Korą, u której w maju rozpoznano ropomacicze, na DCDC na Cytadeli w Poznaniu. Jak zwykle byłam zachwycona umiejętnościami psów i rozgarnięciem ich właścicieli. Poznałam kilka wspaniałych osób, a z zawodów powróciłam zwycięzko z kocem i dyskiem z logo Dog Chowa. Od razu rozpoczęłam treningi swoich rzutów.
Lipiec.
Lipiec w naszym wydaniu postawiony był pod znakiem "agility". Wówczas w moim domu pojawiła się opona, huśtawka i dwa tunele. Tym sposobem rozbudowałyśmy nasz asortyment. W połowie lipca przez teoretyczny przypadek trafiłyśmy do psiego parku w Polkowicach, gdzie spędziłyśmy wspaniały dzień, a Kora poznała wówczas wszystkie przeszkody z klasy 0. Na początku lipca moja kotka mieszkająca u babci urodziła dwójkę kociąt, które nazwałam Antonio i Antonina – w skrócie Tośka.
Sierpień.
Wyjechałyśmy nad morze, gdzie spędziłyśmy fantastyczny tydzień. Zajmowałyśmy się głównie zabawą piłką na plaży podczas zachodu słońca, co był dla Kory fenomenalną zabawą. Później pozostało już tylko leniuszkowanie. W domu powróciłyśmy do agility tylko raz przez moją dosyć poważną kontuzję kostki.
Wrzesień.
Wrzesień jak to wrzesień można określić jako miesiąc wdrażania się do szkoły. Pomimo wszystko był o jeden z naszych najbardziej udanych miesięcy w tym roku. Kora zaczęła sztuczkować! Byłam z niej dumna, a dlaczego? Wiedzą to Ci, którzy czytali mojego posta pt. "Wiara czyni cuda". Wówczas nauczyłyśmy się voultów, wskakiwania na stopy, plecy, skakania, slalomu i wielu innych sztuczek, które nie sposób jakkolwiek nazwać.
Październik.
JEST! Wreszcie! Wreszcie się udało! Spełniło się moje kolejne marzenie - zaproponowano nam występ w okolicznym gimnazjum! Byłyśmy w szkole na próbie. Głównie z tego powodu, że chciałam nieco zesocjalizować suczkę z tego typu miejscami. Przy okazji zaprezentowałyśmy nasze umiejętności :) Pękałam wówczas z mojej psinki z dumy! Niestety ze względów organizacyjnych i związanych ze zmianami w imprezie, na której miałyśmy być nie wystąpiłyśmy, ale na swój sposób się cieszę, bo wiedziałam, że przygotujemy się jeszcze, rozbudujemy nasz program, a przy okazji zapewniono mnie, że wystąpimy jeszcze kiedyś, bo show jakie Kora zrobiła przed kilkorgiem z nauczycieli i uczniów było naprawdę niemiałe! Jak zwykle wybrałam się na coroczny podwójny CACiB na MTP, który ze spokoją można nazwać pradziwą galę psich rasowców! Tym razm udało mi się zostać aż do finałów, które zrobiły na mnie niemałe wrażenie. 25 października nastąpił mały progres w moim życiu. Teoretycznie jechałam z mamą na zakupy. Teoretycznie pojechaliśmy szukać butów dla taty. A spontanicznie lub raczej z wrodzonego cynizmu stwierdziłam, że za chwilę przeterminuje mi się reszta jedzenia dla chomika w związku z czym jedziemy kupić zwierzaka. Od początku, kiedy tylko wypowiedziałam te słowa wiedziałam, że jadę po szczurka. I tak, gdy odwiedziliśmy pierwszy zoologiczny kiedy rodzice oglądali grupkę chomiczków ja wskazałam przeuroczą brązową szczurzycę z białą gwiazdką na głowie. Gryzoń stał i patrzył na mnie z zaciekawieniem. Choć wokół było kilka prawie identycznyh zwierzaków, to właśnie ona przykuła moją uwagę. Wszystko fajnie i okej, ale niestety musiałam się pogodzić ze sprzeciwem, który miał swoje dosyć trafne uargumentowanie - szczurek wiązał się z kolejnym wydatkiem takim jak zakup innego pożywienia, nowa, większa klatka... Niestety musiałam się z tym zgodzić i odchodziłam ze sklepu widząc zaskoczony wzrok mojego szczurka. W sumie byłam w trzech sklepach zoologicznych i sądziłam, że do domu powrócę z kwitkiem nie mając chomika. Przy trzecim sklepie, kiedy planowany był już powrót do domu stwirdziłam, że nie wracam dziś bez zwierzęcia do domu i próbowałam wybrać jednego z dwóch chomików dżungarskich, które przebywały w akwarium. W końcu z lekką niechcęcią i wspomnieniem prześlicznego szczurka z gwiazdką na głoie wybrałam chomiczka pijąceg od kilku dobrych minut wodę. "Dziwak z niego" - myślałam. I w sumie z taką myślą szłam do pracownicy sklepu. Jednak po otworzeniu domku oazało się, że wśrodku śpi kilkanaście maluszków, w dużej mierze białych. Jedne były białe, inne szare, inne pół białe, pół szare. Mój wzrok od razu przykuła chomiczka, której wzrok był równy zaskoczonemu wzrokowi Kory, gdy ktoś podniesiekołdrę, pod którą śpi. Bez zastanowienia wybrałam ją.
Listopad.
Chomiczkę nazwałam "Stefa". Stefa, Sztefi, Stefania... Jak kto woli. Tak naprawdę wszyscy oprócz mnie wołają na nią "Frania", co wzbudza tylko hektolitry moich łez. Początkowo obawiały mnie jej "napady kaszlu" oczywiście nieuzasadnione :) Paranoiczka i histeryczka ze mnie - tak, to moje dwie przodujące cechy :P
Grudzień.
Czas powtarzania nauczonych się sztuczek. Czas dołożyć jeszcze coś nowego… Czas świąt. Teoretycznie nic się nie działo. Praktycznie? Wspominamy rok. I to by było chyba na tyle…
Czy 2014 mogłabym nazwać dobrym rokiem? Tak, nazwałabym go tak. Poza tym przydarzyło mi się jeszcze wiele bardziej osobistych spraw. Przydarzyła się też takie, o których usłyszycie już w przyszłym roku. W moim aktualnym kalendarzu na przyszły rok zaplanowanych jest dużo psich imprez. Pewnie część z nich nie wypali, a na większości z nich oda mi się być. Oczywiście jak zawsze chętnie się spotkam ze wszystkimi psiarzami, w związku z tym jeśli ktoś chciałby spotkać się na jakiejś z psich imprez w Poznaniu lub okolicach jestem za! Możliwe, że uda się wyruszyć na co nieco poza Wielkopolskę ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję Ci bardzo jeśli chcesz się trudzić w pisaniu komentarza dla mnie :)
Dla Twojej wygody wyłączyłam weryfikację obrazkową, ponieważ wiem, jakie to upierdliwe, więc mam nadzieję, że zachęci Cię to do napisania komentarza :)
Liczę sobie każde zdanie, jednak proszę - nie obrażaj tu nikogo, bo będę zmuszona Cię zablokować!
Jeśli piszesz komentarz proszę - przeczytaj notkę i pisz go z sercem.
Zezwalam na reklamowanie blogów :)